Osoby: Raphael Mechoulam

Oj, dawno nie zamieszczałem tu wpisu z cyklu „Osoby”. Życie przypomniało mi o tym w najbrutalniejszy z możliwych sposobów: 9 marca w Jerozolimie zmarł Raphael Mechoulam.

Wyszukiwarka prac naukowych PubMed zna dwie osoby o nazwisku Mechoulam. Autor o imieniu Hadas nas tutaj nie interesuje (i nie zmienia tego fakt, że jest to autorka…), koncentrujemy się na haśle „Mechoulam, R.[Author]”. Jego prac znalazłem w wyszukiwarce 379. Zacna liczba, ale w przypadku tego naukowca ważniejsza od ilości jest jakość…

Mechoulam urodził się w Sofii w 1930. W wieku 19 lat przeprowadził się z rodzicami do Izraela. Na Uniwersytecie Hebrajskim w Jerozolimie rozpoczął studia na wydziale chemicznym i w 1952 uzyskał tytuł magistra biochemii. Z tą uczelnią był związany przez dużą część swojej kariery naukowej. W 1972 uzyskał w niej tytuł profesora, a w latach 80. był jej prorektorem i rektorem.

Na początku lat 60. Mechoulam podjął badania dotyczące zakazanej na całym świecie (więc także i w Izraelu) marihuany. W tamtym czasie już od około 20 lat wiadomo było, jakie zawarte w niej związki oddziałują na człowieka: w latach 40. badał to amerykański chemik Roger Adams. Jednak dostępne w jego czasach narzędzia nie pozwalały na więcej niż określenie, z jakich atomów składają się cząsteczki głównych fitokannabinoidów, nie było jeszcze możliwości zbadania, jak te atomy są w cząsteczkach porozkładane. (Niektórzy z nas pamiętają jeszcze ze szkoły podstawowej różnicę między wzorem sumarycznym a wzorem strukturalnym…). I właśnie Mechoulam ze współpracownikami zbadał i podał do publicznej wiadomości (choć praktycznie nikogo to wtedy jeszcze za bardzo nie interesowało…) wzory strukturalne podstawowych kannabinoidów znajdujących się w konopiach: kannabidiolu (CBD – 1963, wspólnie z Y. Shwo), tetrahydrokannabinolu i kannabigerolu (THC i CBG – 1964, wspólnie z Y. Gaonim). Dokonał także ich syntezy. W swoich wystąpieniach Mechoulam opowiadał, że do prac laboratoryjnych używał wówczas skonfiskowanego przemytnikom haszyszu, otrzymanego od policji w Jerozolimie – wziął 5 kilo haszyszu, schował do torby, podziękował i autobusem pojechał do laboratorium…


W kolejnych latach Raphi (tym zdrobnieniem często określali go znajomi i koledzy naukowcy) dalej prowadził badania nad budową i właściwościami kannabinoidów – można się o tym przekonać przy pomocy wspomnianej wyżej wyszukiwarki PubMed. Ale do końca lat 80 było to interesujące dla dość wąskiego grona odbiorców. Przełom przyszedł pod koniec lat 80. i w pierwszej połowie 90. – to wtedy dokonano szeregu odkryć, w wyniku których dowiedzieliśmy się o istnieniu w organizmie człowieka (i wszystkich pozostałych kręgowców) czegoś dotąd nieznanego: układu endokannabinoidowego. We wszystkie te odkrycia był zaangażowany Mechoulam: albo miał w nich osobisty udział, albo je inspirował, albo dokonywali ich badacze będący jego współpracownikami (np. jego studentami studiów podoktoranckich). Oczywiście, po odkryciu układu endokannabinoidowego, bez wątpienia fundamentalnym dla nauki o fizjologii człowieka, pracował dalej. I pracował praktycznie do końca: PubMed pokazuje, że w latach 2020-23 ukazało się 36 prac z dziewięćdziesięciolatkiem Mechoulamem jako współautorem.

To właśnie wskutek tej jego dużej aktywności oraz absolutnej doniosłości prac, w których uczestniczył (często jako badacz wiodący), został nazwany ojcem medycznej marihuany. A niektórzy nazywali go medycznej marihuany dziadkiem – jak sądzę nie ze względu na jego wiek, lecz na fakt, że wychował kilka pokoleń „naukowców kannabinoidowych”.


Mechoulam otrzymał wiele nagród i wyróżnień, w tym kilka doktoratów honoris causa. (Fragment ceremonii na madryckim Universidad Complutense jest pokazany w poświęconym mu filmie dokumentalnym „The Scientist”). W książce napisanej przez Marka Sircusa „Lecznicza Marihuana” (wydanie polskie 2017) na str. 171 czytamy: „Profesor Rafael (!) Meshulam (!), izraelski laureat nagrody Nobla w dziedzinie chemii […]”. No nie, choć zdecydowanie na niego zasłużył, akurat Nobla Raphi nie dostał. I już nie dostanie, bo nagrodę tę przyznaje się jedynie osobom żyjącym.

Miałem okazję rozmawiać z Mechoulamem kilka razy, zawsze zaskakiwała mnie jego gotowość do pogadania z każdym – choć chętnych nigdy nie brakowało, a rozmów takich musiał odbyć nie setki, lecz tysiące. Chcieliśmy zaprosić go na którąś z naszych konferencji do Wrocławia, niestety, z powodu wieku i stanu zdrowia niechętnie już wyjeżdżał z domu. Ale do Polski jednak przyjechał, o czym mało kto wie. Miało to miejsce latem 2016, gdy w Bukowinie Tatrzańskiej odbywało się coroczne sympozjum International Cannabinoid Research Society, którego Mechoulam był członkiem-założycielem. Choć wstęp do miejsca obrad mieli tylko członkowie stowarzyszenia, udało mi się na paręnaście minut tam wślizgnąć i chwilę pogadać na nurtujący mnie wówczas temat. I jeszcze jedno wspomnienie: z cierpliwości Mechoulama dla osób zadających pytania korzystały pielgrzymki z całego świata. Nie było łatwo się do niego dostać, bo chętnych było bardzo dużo, ale nam, grupie Polaków żądnych wiedzy kannabinoidowej, udało się to: bodaj w 2018 odwiedziliśmy Raphiego na jego uniwersytecie w Jerozolimie – i nie była to wizyta 5-minutowa, oj nie…

Raphael Mechoulam przeżył 92 lata. Dobrze, że był z nami.

Raz, dwa, trzy (1)

Uważam się za osobę skromną, nie mam parcia na szkło ani parcia na sitko*. Dlatego nie zabiegam o wywiady, rozmowy, nagrania. Ale jeżeli ktoś się do mnie z tym zwróci, to oczywiście nie odmawiam. No i zdarzyło się, że w ciągu ostatnich paru miesięcy takie zarejestrowane rozmowy były trzy. Dla mnie „aż trzy”. Pozwalam sobie podzielić się z Czytelnikami bloga tymi niezbyt częstymi w moim życiu wydarzeniami.

Według daty publikacji, pierwszą chronologicznie rozmową była ta, którą odbyłem z Dorotą Gudaniec. Pod koniec września 2022 w Warszawie odbywał się pierwszy zjazd 2. edycji kursu „Konopie w medycynie i fitoterapii” organizowanego przez Instytut Zielarstwa Polskiego i Terapii Naturalnych. (Dla zainteresowanych link, choć, jak się dowiedziałem, kurs w tej formule zakończył się na edycji nr 2 – będzie kontynuowany w innym mieście i może w nieco innym kształcie, zainteresowani stay tuned). Na kursie tym dawałem głosjako wykładowca, a w wolnej chwili Dorota wyciągnęła mnie na pogaduchę. Jak się można domyślić tematem pogaduchy była marihuana, ale nie tylko: zostałem zaskoczony pytaniami o zupełnie innej tematyce. Nie, spojlerów nie będzie, kto by był zainteresowany, zapraszam do wysłuchania całości tu: https://www.youtube.com/watch?v=WWMCDMysffo.

* „parcie na sitko” – byłem święcie przekonany, że właśnie wymyśliłem ten zwrot, ale widzę, że Sieć już go zna. No trudno… 🙂

Lekarze od zioła

Jeśli się nie mylę, Facebook podsyła każdemu ze swoich użytkowników inny zestaw reklam, zależnie od grup, do których użytkownik należy, interakcji z innymi Facebookowiczami itd. Ja w ostatnim czasie regularnie jestem informowany o możliwości skorzystania z usług klinik, które w trybie on-line przebadają mnie i, po załatwieniu przyziemnych formalności finansowych, wystawią dla mnie receptę na medyczną marihuanę. I przyznam się, że moje odczucia są mieszane. Bo z jednej strony wciąż nie mogę się przekonać do instytucji zdalnej konsultacji lekarskiej (a już w ogóle nie akceptuję tego zjawiska w przypadku pierwszej wizyty). Z drugiej strony rozumiem, że w wielu przypadkach jest to forma wygodna zarówno dla pacjenta, jak i dla lekarza. No i chyba oczekiwanie na poradę telefoniczną jest krótsze niż na spotkanie w realu.

Usługami onlajnowych klinik nie jestem zainteresowany, więc na szczegóły nie zwróciłem większej uwagi, ale na pewno ogłaszało się ich kilka, nie zawsze ta sama. Ta troszkę nachalna Facebookowa reklama przypomniała mi o amerykańskich „pot doctors” czyli „lekarzy od zioła”. Gdy w 1996 roku Kalifornia zalegalizowała medyczny użytek marihuany, powstało tam sporo specjalistycznych klinik umożliwiających pacjentom marihuanowe terapie (w Stanach lekarze nie wypisują recept, lecz wydają tzw. rekomendacje, które są podstawą do legalnego zaopatrywania się w specjalistycznych aptekach konopnych). Ale dla uzyskania rekomendacji nie trzeba odwiedzać kliniki – można w tym celu iść… na plażę. Tam bowiem, jak czytałem w amerykańskich źródłach, przyjmują pacjentów wspomniani „pot doctors”. Wystarczy tylko wiedzieć, na którym leżaku urzęduje pan doktor. Cierpliwie wysłucha on pacjenta, autorytatywnie stwierdzi, że na dane schorzenie (zazwyczaj jest to taki czy inny ból…) marihuana faktycznie choremu może pomóc i od ręki wypisze rekomendację. A za swój wkład w poprawę stanu zdrowia nieszczęśnika skasuje skromne 100 czy 150 dolarów. Podobna sytuacja jest w innych stanach – z tą oczywistą różnicą, że nie we wszystkich są plaże.

Czy taka sytuacja jest naganna? (– myślę tu o sytuacji w Polsce, bo ta w Stanach interesuje mnie zdecydowanie mniej). Cóż, na pewno jest korzystna dla tych chorych, którzy mają prawdziwą potrzebę zdrowotną i marihuana rzeczywiście może im pomóc. Dla nich odbycie konsultacji przez telefon może być drogą czasem szybszą, a czasem wręcz jedyną: po 5 latach od znowelizowania Ustawy o przeciwdziałaniu narkomanii (czyli od zalegalizowania u nas medycznego zastosowania marihuany) lekarzy gotowych wypisać stosowną receptę mamy wciąż, nomen omen, jak na lekarstwo. Jasne, że ta sytuacja powoli będzie się zmieniać (podobnie jak dostępność i różnorodność suszu), ale… chorym nie bardzo uśmiecha się perspektywa kilkuletniego czekania na zmianę tych wciąż nieciekawych okoliczności. A zatem: dla autentycznych chorych „kliniki on-line” to dobra wiadomość. A dla „chorych nieautentycznych”? Cóż, nie wiem, jaka część osób zgłaszających się do takich klinik nie ma rzeczywistej potrzeby zdrowotnej, nie wiem też, czy receptę dostaje każdy, kto się zgłosi, czy może jednak jest jakiś odsiew. (Jeżeli wie to któryś z Czytelników, będę wdzięczny za komentarz). Ale… wiem o tym, że legalność marihuany jest dla społeczeństwa zjawiskiem korzystniejszym niż prohibicja (skąd wiem? – odsyłam do książki „Legalizacja? – jestem za„), więc ewentualne nieszczelności obecnego systemu nie tylko mnie nie martwią, lecz wręcz cieszą: im więcej Polaków będzie miało jakiś kontakt z marihuaną, bezpośredni lub przynajmniej z drugiej ręki (= leczący się lub „leczący się” członkowie rodziny czy znajomi), tym szybciej zostanie ona odmitologizowana (lub, mówiąc tytułem innej mojej książki, odkłamana), co w końcu doprowadzi do stopniowego odchodzenia od nieuzasadnionych (a wręcz szkodliwych) ograniczeń. Taką drogę przeszło już sporo krajów i amerykańskich stanów, u nas będzie dokładnie tak samo, nie mam żadnych wątpliwości, że sytuacja będzie się zmieniać. Powoli, ale jednak. Pesymista położy akcent na „powoli”, optymista na „jednak”, ale tych zmian nic już nie zatrzyma…

PS.
Chwilę po zakończeniu pisania tego tekstu, a jeszcze przed jego publikacją, dotarł do mnie link do tego oto artykułu – polecam jako jeden z głosów w dyskusji o funkcjonowaniu systemu medycznej marihuany w Polsce.

Mała rzecz, a cieszy

Nie jestem osobą jakoś szczególnie zabiegającą o oklaski czy pochwały. Ale z drugiej strony pozytywne opinie o mnie, a zwłaszcza o wynikach mojej pracy, nie są mi tak już całkiem zupełnie obojętne. I dlatego nie ukrywam, że gdy zobaczyłem jedną z moich książek w tym zestawieniu, moja łechtaczka została… to jest, przepraszam, moja próżność została przyjemnie połechtana. Niby mała rzecz, a cieszy. 🙂

Marsz 2022

Już za tydzień, w sobotę 28 maja, kolejny Marsz Wyzwolenia Konopi. Kto chce i może, niech zasuwa do Warszawy.

(Ten wielki odstęp pomiędzy tekstem i filmem poniżej to wymysł WordPressa, nie mój. Nie umiem go zlikwidować, przepraszam…)

KanabaFest 2022 – Gdańsk

Impreza odbyła się w ubiegły weekend. Były targi, były warsztaty, były wykłady. Dużo wykładów, od rana do popołudnia. Program obu dni jest tutaj.

Wszystkie wykłady zostały nagrane. Wykładów sobotnich można posłuchać tu. Mój skromny wkład w imprezę („Analiza wybranych badań naukowych weryfikujących popularne mity na temat marihuany„) zaczyna się o 2:39:30. (Wtulam się w kołnierz swetra, bo w sali było wtedy nieco chłodno 🙂 ).

Na wykłady niedzielne zapraszam tu.

O cenie MMJ (PS)

Niniejszy wpis jest pewnym uzupełnieniem do moich niedawnych rozważań na temat ceny medycznej marihuany w Polsce. Będzie mowa też o cenach, ale nie w Polsce i marihuany niekoniecznie medycznej.

Przeprowadzona parę miesięcy temu w USA ankieta pokazała, że spośród prawie 400 uczestniczących w niej podmiotów zaangażowanych w produkcję wyrobów konopnych i obrót nimi jedynie 42% przynosiło jakiś zysk, 21% ledwie „wychodziło na swoje”, a 37% miało straty. Jednym z podawanych powodów takiej sytuacji bał nadmierny fiskalizm. (Skąd my to znamy…?) Czy on musi występować?

Nie, nie musi: czytałem informację, że w stanie Nowy Meksyk marihuana sprzedawana pacjentom nie będzie obciążana podatkiem stanowym. O tym, że można do tematu podchodzić inaczej niż nasi rządzący pokazuje też przykład władz hrabstwa Humboldt w Kalifornii: wskutek szybkiego spadku cen (z 1 100 USD za funt do 400 USD) bardzo pogorszyła się sytuacja tamtejszych farmerów i dla czasowego ich wsparcia z funduszy hrabstwa wyasygnowano okrągły milion dolarów wsparcia – do 10 tysięcy na firmę.

A w sytuacjach skrajnych… można władzę pozwać za brak kompetencji! Tak właśnie zrobiła kalifornijska firma Catalyst Cannabis Co. W pozwie stwierdziła, że zbyt wysoki stanowy podatek (w Kalifornii to 15%) oraz błędy w działaniu popełniane przez Wydział Kontroli Marihuany (Department of Cannabis Control) powodują rozwój firm prowadzących nielegalne operacje, czego konsekwencją są straty stanowego budżetu oraz pogorszenie warunków działania firm ściśle stosujących się do przepisów prawa.

A tymczasem na amerykańskim rynku, pomimo generalnie panującej inflacji, pomiędzy styczniem 2021 i styczniem 2022 ceny produktów konopnych (mowa o rynku niemedycznym) dość mocno spadły: w przeliczeniu na czysty THC, w 6 analizowanych stanach susz potaniał o 16,7%, marihuanowe produkty spożywcze o 11,8%, a produkty do waporyzacji o 12,4%.

O cenie MMJ

Jakiś czas temu na portalu Weednews ukazał się wpis na temat ceny medycznej marihuany w Polsce. Czytamy tam m. in.:

…susz wytwarzany naszym kraju byłby najprawdopodobniej finalnie droższy niż ten zza oceanu. […]
Konopni pseudoeksperci nie mający pojęcia o tym jak wygląda proces produkcji medycznej marihuany potrafią stwierdzić, że gram suszu wyprodukowanego w naszym kraju kosztowałby ok. 4,50 zł (obecna cena to 50-60 zł/g) oraz, że fakt transportowania do nas suszu zza oceanu podnosi jego cenę kilkusetkrotnie!. […]
…z uprawianych roślin, na cele medyczne z każdej przeznacza się jeden lub dwa kwiaty (główne kwiatostany), natomiast cała reszta kwiatów trafia na rynek komercyjny. Gdyby nie fakt sprzedaży “pozostałości” na rynek komercyjny – medyczna marihuana byłaby znacznie droższa! Inaczej nie opłacałoby się nikomu jej produkować.

(Z całością tekstu można się zapoznać tu).

Lektura tego artykułu spowodowała u mnie szereg refleksji. Co do jednego na pewno zgadzam się z autorem: cena w polskich aptekach jest skandalicznie wysoka, dla wielu chorych zwyczajnie prohibicyjna. A dlaczego tak się dzieje? Cóż, 23-procentowy VAT na pewno nie pomaga. A ile złotówek dokłada fakt, że susz pochodzi z importu, i to w dodatku z krajów o wyższym poziomie życia (a więc i wyższych kosztach produkcji) niż w Polsce?

Oczywistym punktem odniesienia jest Holandia, w której medyczny użytek marihuany zalegalizowano już w 2003. Dostępny w tamtejszych aptekach susz jest produkowany w 100% w kraju. Obecnie działa jeden oficjalny dostawca – firma Bedrocan. Z upraw prowadzonych przez tę firmę nic nie przedostaje się na wolny rynek – widziałem gdzieś relację z całego procesu produkcyjnego, tam po żniwach są ewidencjonowane i komisyjnie niszczone nawet łodygi. A więc tu nie mamy do czynienia ze wspomnianym w artykule uzupełnianiem przychodów uzyskanych ze sprzedaży MMJ. (Na marginesie: to nie Bedrocan sprzedaje w holenderskich aptekach: całą produkcję firma stawia do dyspozycji holenderskiemu rządowi i to on zajmuje się rozprowadzaniem suszu i eksportem ew. nadwyżek ponad zapotrzebowanie rynku lokalnego. Oczywiście, nie robi tego Rada Ministrów: powołana została specjalna jednostka Office of Medicinal Cannabis – OMC, zwana często krócej Cannabis Bureau).

Popatrzmy, co holenderscy chorzy mogą kupić w aptekach: w ofercie jest 5 odmian, każda w cenie € 27,5 za 5 gramów czyli € 5,5 za 1 gram. Po przeliczeniu na nasze (i dodaniu 6% VAT-u) wychodzi ok. 27 zł za gram. Faktem jest, że w Holandii margines zawartości THC jest szerszy niż u nas i wynosi ± 20% (czyli tam susz 22-procentowy może mieć między 17,6 i 26,4%). Na tę kwestię słusznie zwraca uwagę autor artykułu w Weednews. Pamiętajmy, że w przypadku marihuany wielka precyzja nie jest aż tak ważna, jak w przypadku farmaceutyków: tam bywa, że nawet stosunkowo niewielkie przekroczenie zaleconej dawki może być niebezpieczne, z marihuaną nie ma tego problemu. (Zainteresowanych szczegółami zapraszam do lektury mojego tekstu na temat dawkowania MMJ).

No tak, ale… czy tylko mnie coś się tu nie zgadza? W kraju o wyższych kosztach produkcji niż w Polsce i bez kontaktów z rynkiem niemedycznym końcowy produkt jest 2 razy tańszy niż w Polce? A może… A może Holendrzy tak bardzo dbają o swoich chorych, że im marihuanę dotują z budżetu? W naszym kraju dotuje się tyle różnych rzeczy, więc… kto wie?

Kto wie? No jak to, kto wie? Wie Cannabis Bureau! Napisałem mejla z pytaniem o dotacje do marihuany i dostałem taką oto odpowiedź:

Cena marihuany leczniczej jest określana na podstawie kosztów zakupu, kosztów produkcji, kosztów pakowania i dystrybucji oraz kosztów wewnętrznych Urzędu OMC. Minister Zdrowia jest zobowiązany do utrzymywania ceny marihuany na najniższym możliwym poziomie. Dzięki pozytywnym wynikom OMC w ostatnich latach, OMC zdołało obniżyć cenę marihuany leczniczej.

Wygląda, że dotacji nie ma, ale napisano to trochę naokoło, dyplomatycznie. Dla pewności postanowiłem zwrócić się do pewnej osoby będącej bardzo blisko producenta suszu. (Nie zdradzam jej tożsamości, bo nie zapytałem, czy by chciała tu wystąpić, ale jest to źródło, do którego mam 100% zaufania). Oto nasza wymiana korespondencji:

(ja) Ceny marihuany w holenderskich aptekach są stosunkowo niskie – czy Bedrocan „wychodzi na swoje” jeśli chodzi o koszty produkcji i zysk, czy też może marihuana jest jakoś dofinansowana przez holenderski budżet?
(informator) Bedrocan ma długoterminową umowę z OMC w której jest zapisana stała stawka za nasze produkty. Ceny w aptece są niskie ponieważ OMC, jako organizacja rządowa, nie może wypracowywać żadnego zysku. Jakiś czas temu OMC nawet trochę obniżyło cenę marihuany w aptece, właśnie aby zrekompensować niespodziewany zysk. Na dodatek, ceny są też niskie poprzez brak pośredników na rynku holenderskim, w przeciwieństwie do sytuacji z eksportem do innych krajów, gdzie wiele elementów łańcucha dostaw pobiera „swoją działkę”.

No to chyba kwestia wyjaśniona, przynajmniej jeśli chodzi o Holandię. Nie mam ambicji przedstawiania jedynie słusznej racji, z pokorą i zainteresowaniem przyjmę zdania odrębne. Zupełnie nie znam się na uprawie marihuany, powyższy tekst nie jest wypowiedzią ex cathedra. Wręcz przeciwnie: to jest jedynie głos w dyskusji. Ale z powyższych rozważań wychodzi mi, że uprawiana w Polsce marihuana miałaby szansę być tańsza niż importowana. No, chyba żeby znów zadziałało zjawisko znane jako polnische Wirtschaft – ale to już zupełnie inny temat…

Endometrioza

Właśnie obejrzałem półgodzinny telewizyjny materiał na temat endometriozy. Poruszający, zwłaszcza dla kogoś, kto dotąd w ogóle nie wiedział o istnieniu tej choroby lub nie zdawał sobie sprawy, jak jest paskudna i powszechna.

W materiale kilkakrotnie pojawia się stwierdzenie, że na endometriozę nie ma na razie lekarstwa – występujące przed kamerą kobiety mówią o nieskuteczności stosowanych środków przeciwbólowych. Nie chcę tu wchodzić w dyskusję na temat definicji lekarstwa, zakładam więc, że dla chorych byłoby nim coś, co mogłoby zmniejszyć odczuwane dolegliwości. A skoro tak, to… potencjalne lekarstwo owszem, istnieje. To marihuana, której działanie przeciwbólowe znane jest powszechnie od dawna. Jej stosowaniu przez chore na endometriozę poświęcono kilka badań ankietowych i wszystkie dały bardzo obiecujące wyniki:

● niemal 500 Australijek w wieku 18-45, u których zdiagnozowano endometriozę, zapytano o stosowane przez nie sposoby walczenia z objawami choroby. Marihuana okazała się najskuteczniejsza: na 10-punktowej skali uzyskała średnią 7,6. (Kolejne miejsca w rankingu skuteczności zajęły: miejscowe stosowanie ciepła – 6,52, olejki CBD – 6,33 i zmiany w diecie – 6,39) (https://pubmed.ncbi.nlm.nih.gov/30646891/);

● w innym badaniu naukowcy uzyskali on-line opinie ponad 200 cierpiących na endometriozę kobiet z Nowej Zelandii. Niemal 80% z nich używało marihuany, głównie dla złagodzenia bólu i poprawy jakości snu. Mniejszy ból zgłosiło 81% używających marihuany, lepszy sen 79%, redukcję wymiotów i nudności 61%. Ponad 3/4 użytkowniczek marihuany (81%) ograniczyło używanie farmaceutyków (w większości środków przeciwbólowych, w tym opioidów), a ponad połowa (59%) całkowicie z nich zrezygnowała (https://pubmed.ncbi.nlm.nih.gov/33275491/);

● wpływ marihuany na objawy endometriozy zbadano też w Kanadzie w grupie ponad 250 chorych. Głównym ich problemem był ból (57%), kolejnym niedomagania żołądkowo-jelitowe (15%). Po przeanalizowaniu efektu ponad 16 tysięcy użyć marihuany stwierdzono zgłaszaną przez uczestniczki istotną poprawę w obu tych problemach, a także polepszenie samopoczucia (https://www.ncbi.nlm.nih.gov/pmc/articles/PMC8547625/).

We wszystkich powyższych badaniach niepożądane skutki uboczne powodowane przez marihuanę były niezbyt częste (zgłosiło je 10% badanych), a te, które wystąpiły, nie były poważne.

Doniesienia wspomniane wyżej (i inne tutaj niewspomniane) spowodowały, że na początek przyszłego roku w Izraelu zaplanowano przeprowadzenie badania klinicznego z udziałem kobiet chorych na endometriozę. Ale korzyści ze stosowania marihuany w tej chorobie już teraz wydają się być bezdyskusyjne, a to badanie jedynie je potwierdzi.

PS.
a) Marihuanę może przepisać każdy lekarz mający prawo wystawiać recepty „Rpw”.
b) Nieco uwag na temat dawkowania zamieściłem tutaj: http://marihuanaleczy.pl/o-dawkowaniu/.

Racja mojsza czy twojsza?

Jeden napisał: stężenie nie ma znaczenia, bo można wziąć dwa razy więcej olejku dwa razy słabszego i wyjdzie na to samo. Drugi napisał, że „ma znaczenie od strony użyteczności i wygody dla konsumenta”. Obaj są znani i szanowani w polskim środowisku konopnym. Który ma rację?

Moim zdaniem… rację mają obaj. Jak to możliwe? Ano tak, że wszystko zależy od tego, co liczymy. Jeżeli jedynie ilość przyjmowanego CBD, to istotnie 4 krople olejku 5% = 2 krople olejku 10%. Arytmetyka na poziomie zupełnie podstawowym, która pozwala nam w prosty sposób obliczyć, w którym produkcie CBD jest najtańszy. Jeśli jednak do rachunku dorzucimy inne pożyteczne składniki znajdujące się w konopiach (a więc i w olejku), wtedy wynik będzie inny, bo w większej liczbie kropli będzie co prawda tyle samo CBD, ale więcej tych właśnie pożyteczności. ALE… To stwierdzenie ma sens tylko w przypadku olejków typu „full spectrum” lub „broad spectrum„. A przecież pewna część olejków na naszym nieuregulowanym rynku (obawiam się, że może to być część co najmniej znaczna) to czysty CBD (izolat lub wręcz syntetyk) rozpuszczony w większej lub mniejszej ilości oleju spożywczego. Wtedy oczywiście 4×5=2×10. Tu kolejne ALE: ten znak równości jest prawdziwy jedynie dla preparatów o dobrej jakości. Czyli sporządzonych na dobrym oleju i niezawierających szkodliwych substancji pozostałych po procesie produkcyjnym. A jeżeli nie ma pewności co do jakości, to co: jednak wybrać to wyższe stężenie, żeby zmniejszyć ilość przyjmowanych świństw? Arytmetyka niewiele nam tu podpowie, bo nie tylko CBD może mieć wyższe stężenie, świństwa również. Myślę, że w razie wątpliwości chyba jednak warto poszukać w Sieci opinii o różnych produktach, poczytać, co piszą o nich sami producenci (najlepiej oddzielając istotne informacje od marketingowej reszty) i ograniczyć pole wyboru do produktów wzbudzających zaufanie. I dopiero wtedy zastosować arytmetykę.


Jeszcze słowo o co najmniej dwóch szczególnych przypadkach, gdy wyższe stężenia mogą być preferowane. Pierwszy to taki, gdy użytkownik albo nie lubi konopnego smaku (charakterystycznego dla „pełnych” wyciągów), albo jest uczulony na któryś z wielu zawartych w konopiach związków. (Np. podobno istnieje alergia na chlorofil, choć ja osoby uczulonej nigdy nie spotkałem – to jednak chyba rzadka przypadłość). Wtedy mniejsza objętość będzie oznaczała mniejszą dolegliwość przy przyjmowaniu. Przypadek drugi to stosowanie bardzo wysokich dawek. W jednym z badań naukowych czytałem o dziennej dawce 1,5 g CBD (chodziło o chorobę natury psychiatrycznej) – przy przyjmowaniu takich ilości problemem znów może być nadmierna objętość słabszych preparatów.