Postanowiłem odwiedzić doktora X. Nie, nie jestem chory: doktor X. ma taki specjalny długopis, którym może złożyć drugi z trzech podpisów na wiadomym wniosku.
Parę dni temu starałem się pogadać przez telefon, ale pani pracowicie łączyła i łączyła, a nikt nie odbierał. Ale pani powiedziała: jak ma pacjentów, to nie odbierze. Dziś też zrobiliśmy próbę (nikt nie odbierał), więc zdecydowałem się pójść. Pani mi powiedziała, na którym piętrze i w którym gabinecie, potwierdziła, że do 12:00 ? to zasuwam, daleko nie mam.
Jestem chwilę przed 12:00, żeby się wślizgnąć za ostatnim pacjentem. Na drzwiach gabinetu informacja: doktor X., w środy do 11:00. No, choleraż! Schodzę do rejestracji zasięgnąć języka, może doktor X. jest jeszcze na terenie szpitala. A rejestratorka na to: doktor X. na urlopie do lipca. No, choleraż numer dwa!
Zadzwoniłem jeszcze raz. Gdybym był zamiejscowym chorym nieumówionym na wizytę, który w desperacji przyjechał z nadzieją, że jednak go przyjmą, tobym do pani telefonicznej poleciał Stonogą. Ale że nie byłem i cała sytuacja kosztowała mnie niepotrzebny (choć miły o tej porze roku) półgodzinny spacer, to tylko zgłosiłem wniosek racjonalizatorski, żeby osoby udzielające takich informacji przez telefon jednak znały aktualne godziny przyjęć oraz plany urlopowe lekarzy. Wniosek został przyjęty ze zrozumieniem.
Szkoda, chciałem być pierwszy, a zanim doktor X. wróci z urlopu, to w międzyczasie na pewno ktoś już poda informację, czy składane aktualnie wnioski są, czy nie są, opatrywane drugim i trzecim podpisem (oby były). I refleksja: czy u nas naprawdę nie może być normalnie? Czy moje wymagania, żeby telefoniczna informacja była zawsze na bieżąco, są tak bardzo kosmiczne? Wydaje mi się, że w innych krajach to jest norma. A może nie, może tak jest tylko w moim wyidealizowanym świecie…?