O dystrybucji książek

Książki „Kannabidiol leczy” nie można kupić w empikach i matrasach. To wynik świadomej decyzji wynikającej z niezgody na pewne zjawiska występujące na rynku książki. Poniżej przedstawię w skrócie proces sprzedaży.

Najpierw wydawca przygotowuje książkę; w tym pojęciu mieści się:
– dogadanie się z właścicielem praw autorskich, a jeżeli ta pozycja została wydana w języku obcym, to także z tłumaczem;
– zlecenie korekty i redakcji tekstu (ten etap jest przez niektóre wydawnictwa coraz częściej pomijany, ale to oddzielny temat);
– zlecenie przygotowania książki do druku (skład, projekt okładki);
– zamówienie u drukarza druku książek (im większy nakład, tym taniej na sztuce, ale tym większe ryzyko pozostania z niesprzedanymi książkami).

To wszystko wydawca robi na własne ryzyko, inwestując w produkt bez żadnej gwarancji powodzenia. Żeby dotrzeć do czytelników, musi dostarczyć książki do księgarni – do księgarni niezależnych, do mniejszych sieci, ale przede wszystkim do empików i matrasów. Nawet największy wydawca jest za mały, żeby handlować z nimi bezpośrednio, rozmawia z hurtownikami. Wydawcy mali są z kolei za mali, żeby rozmawiać bezpośrednio z dużymi hurtownikami, wchodzą do systemu przez tzw. półhurtowników. Wszyscy oni – hurtownicy różnych szczebli oraz detaliści – chcą zarobić, co jest oczywiste i sprawiedliwe. Pytanie tylko, ILE powinni zarabiać. Ciekaw byłbym Waszej opinii, ale nie bardzo mam możliwość to wysondować, więc od razu powiem, jak jest: według moich informacji handlowcy biorą dla siebie 55% ceny okładkowej. Ale to nie znaczy, że zamawiają książki i płacą wydawcy 45% ich wartości. Oni je biorą w komis, zachowując sobie prawo do nieograniczonych zwrotów. To, co im się nie sprzeda, to, co oddadzą księgarnie, wraca do wydawcy (w tym są książki z półek, wymiętolone przez potencjalnych nabywców, którzy jednak na zakup się nie zdecydowali – niespecjalnie jest co z takimi egzemplarzami potem zrobić). No i jeszcze jedno: tak poważnie okrojone i uwarunkowane płatności rzadko są dokonywane w przewidzianym umową terminie i wydawcy de facto długimi miesiącami finansują bogatych hurtowników, którzy zgarniają „większą połowę” ceny, nie ponosząc żadnego poważniejszego ryzyka.

Wielu wydawców się na to godzi, ale nie wszyscy. Po przeprowadzeniu kalkulacji albo po dokonaniu moralnej oceny przedstawionego powyżej stanu rzeczy, zwłaszcza wydawcy mali, niezależni, wolą świadomie poświęcić możliwość sprzedania większych ilości, ale nie przyczyniać się do utrwalania tego systemu. Zresztą często po prostu nie stać ich na drukowanie dużych nakładów, na utrzymywanie wielkich magazynów, gdzie mogliby gromadzić niesprzedane w pierwszym podejściu egzemplarze, na wydawanie wielu tytułów w krótkim czasie, co pozwoliłoby zminimalizować ryzyko wpadki. Ci wydawcy wybierają alternatywne formy dystrybucji: za pośrednictwem portali transakcyjnych, małych dystrybutorów (jak specjalistyczne sklepy, internetowe i „naziemne”) lub wręcz bezpośrednią sprzedaż wysyłkową.

Książki „Kannabidiol leczy” nie ma w empikach i matrasach. Można ją kupić u kilkunastu małych dystrybutorów (to głównie sklepy, również stacjonarne, sprzedające produkty z CBD – tam można książkę przekartkować i zdecydować, czy „to jest to”), można też zamówić bezpośrednio w wydawnictwie (link jest niedaleko: w górnym prawym rogu tej strony ↗).

W miarę możności wspierajcie takie alternatywne kanały sprzedaży, zwykle w tle jest tam jakieś małe wydawnictwo, dla którego każda sprzedana książka to nie tylko przychód, lecz także potwierdzenie, że jego działalność jest dla kogoś ważna.

PS

Podobne zwyczaje panują także na innych rynkach – wiem, że tak samo jak u nas wynagradzani są handlowcy np. w USA. Zapewne tam też są wydawcy, którzy się na to nie godzą.

PS2 (po miesiącu)

https://kubrynska.com/2018/11/30/tajemnica-handlowa-empiku/

PS3 (po 1,5 miesiąca)

https://www.youtube.com/watch?v=lx6oDrWKeBw&t=1958

Wyznawcom EBM do sztambucha

Pisałem już tutaj o ściemie nazywającej się EBM („evidence-based medicine” czyli medycyna oparta na dowodach): tu i tu .

(Jeżeli kogoś z Czytelników zdziwiło słowo „ściema”, niech łaskawie rzuci okiem na któryś z poniższych tytułów, a najlepiej na wszystkie: 1) http://lubimyczytac.pl/ksiazka/193732/zle-leki-jak-firmy-farmaceutyczne-wprowadzaja-w-blad-lekarzy-i-krzywdza-pacjentow, 2) http://lubimyczytac.pl/ksiazka/274958/zabojcze-lekarstwa-i-zorganizowana-przestepczosc-czyli-jak-koncerny-farmaceutyczne-niszcza-opieke-z, 3) http://lubimyczytac.pl/ksiazka/103231/skutek-uboczny-smierc-czy-wiesz-jakie-leki-lykasz).

Gdzieś znalazłem informację o tym, jak bardzo wyniki badań (czyli „E” w EBM) różnią się w zależności od tego, kto je finansuje ? nie pamiętam dokładnych liczb, ale z grubsza wygląda to tak, że w badaniach finansowanych niezależnie jest 50:50 (połowa wyników jest na „tak”, druga na „nie”), podczas gdy w badaniach finansowanych przez podmioty zainteresowane wynikiem (czytaj: producentów badanych farmaceutyków) relacja ta kształtuje się jakoś tak w okolicach 80:20. Ale co tam, przecież opieramy się na dowodach, prawda? (Jeżeli ktoś chce bardziej wgłębić się w temat rzetelności współczesnych badań naukowych, polecam ten artykuł.)

Jednym z fundamentów EBM, często przywoływanym przez zwolenników współczesnej oficjalnej wiedzy medycznej, jest Cochrane Collaboration, organizacja publikująca niezależne przeglądy literatury naukowej. Niezależne i wiarygodne, które „nie mogą być finansowane ze źródeł komercyjnych„. I oto ta niedochodowa obiektywna organizacja o czystych rękach, której jedynym celem jest dobro ludzkości, została zasilona przez fundację państwa Gatesów (z domu Microsoft) kwotą ponad miliona dolarów (a), b)). Fundacja Gatesów jest aktywna w rozwożeniu po świecie szczepionek, stąd zrozumiałe jest jej zainteresowanie, by Cochrane z wyjątkową rzetelnością przedstawiało ten temat w swych przeglądach. By Gatesowe szczepionki jeszcze bardziej były oparte na dowodach. Tych właściwych, rzecz jasna.

Gdyby ktoś był chętny pogłębić sobie temat Cochrane, to zapraszam do lektury artykułu, w którym opisano m. in. bezprecedensowe wywalenie z grona współpracowników prof. dra Petera G?tzschego. Autora drugiej z 3 przywołanych powyżej książek demaskujących ściemę. Patrz pani, co za przypadek.

USA – idą zmiany?

Niedawno gruchnęła wieść o tym, że FDA chce całkowicie uwolnić CBD ? choć przeszkodziło w tym negatywne stanowisko DEA i stanęło na przeniesieniu kannabidiolu do najmniej restrykcyjnej kategorii substancji kontrolowanych (napisałem o tym na Facebooku).

A teraz zrobiło się jeszcze ciekawiej: ta sama FDA prosi Amerykanów o nadsyłanie ich opinii na temat marihuany: czy powinna pozostać w grupie substancji najbardziej kontrolowanych, czy może stosunek do niej należałoby złagodzić. Nie wiem, czy to tylko formalność związana z koniecznością wysłania odpowiedzi do WHO, czy może rzeczywista chęć dokonania zmian w amerykańskim prawie. (Jeśli tak, to co na to DEA, która ma tu wiele do stracenia? ? pisałem o tym w Odkłamywaniu marihuany.) Tak czy tak dzieje się?

Wspomnienie

Mimozami jesień się zaczyna. A dla mnie w tym roku dodatkowo odświeżeniem pewnego wspomnienia, którym teraz chcę się podzielić.

W lutym 2015 w popularnonaukowym miesięczniku Focus ukazał się mój artykuł o medycznej marihuanie. Co więcej, był to tekst okładkowy i przez parę tygodni z kiosków na przechodniów patrzyła Charlotte Figi.
Doktor Jan Stradowski, lekarz, szef działu nauki Focusa, skromnie podpisany na dole jako konsultant, miał praktycznie taki sam wpływ na ostateczny kształt artykułu co ja, bo mój tekst przerobił tak, żeby spełniał wymagania obrazkowego w charakterze pisma. (Dr Stradowski ma w Radiu TokFM stałą audycję „Człowiek 2.0„.)

W jakiejś publicznej wypowiedzi poseł Liroy-Marzec stwierdził, że ukazanie się tego artykułu było przełomem na naszej drodze do legalizacji medycznej marihuany. Mówiąc szczerze, nie mam pewności, czy tak istotnie było, ale kimż ja jestem, żeby powątpiewać w słowa posła?  : – )

Niedawno rzucił mi się w oczy tytuł Marihuana leczy i informacja, że pochodzi on z Focusa. Pomyślałem sobie, że nie bardzo działa im kreatywność i że recyklują stare tytuły. A tu proszę, niespodzianka: żaden deficyt kreatywności, po prostu internetowy portal Focusa wrzucił tamten tekst, więc trudno, żeby tytuł był inny. Chętnych zapraszam do lektury, artykuł jest tu https://www.focus.pl/artykul/marihuana-leczy.

O ekstrakcji dwutlenkiem węgla

Zazwyczaj wpisy z tego bloga wklejam na Facebooku. Tym razem jest odwrotnie, poniżej zamieszczam post z profilu poświęconego książce „Kannabidiol leczy” (konkretnie stąd: https://www.facebook.com/permalink.php?story_fbid=2142801842600500&id=2140610046153013/.)

Opublikowano wystąpienie dr. Arkadiusza Uznańskiego na niedawnym pikniku Święto Zdrowia. W trakcie tych trzech kwadransów poświęconych medycznym zastosowaniom konopi (nie marihuany? 🙂 ) było sporo o kannabidiolu. Nie ze wszystkim się zgadzam ? na przykład nie jest do końca prawdą, że TYLKO w Polsce CBD jest pozyskiwany z konopi siewnych, a cały świat stosuje do tego konopie indyjskie (7:24); w Stanach „przemysł kannabidiolowy” jest już bardzo silny, ale na szczeblu federalnym legalna jest produkcja tylko z konopi siewnych i na dodatek wyłącznie z importowanych ? choć to się tam pewnie niedługo zmieni.

Ale ja nie o tym. Zainteresował mnie inny wątek: ocena ekstrakcji kannabidiolu dwutlenkiem węgla w stanie nadkrytycznym. Oczywiście napisałem o niej w książce (s. 222.) i moja ocena ? oparta na tym, co znalazłem w literaturze ? jest bardzo pozytywna. Tymczasem z wykładu dowiedziałem się, że wskutek wysokiego ciśnienia w czasie ekstrakcji tworzą się substancje szkodliwe (9:46). Rozumiem, że użycie słowa „terpeny” było tu przejęzyczeniem (fitoterpeny szkodliwe nie są, a wręcz przeciwnie), bo za moment prelegent wspomniał o izomerach terpenów. I to właśnie między innymi z powodu tych toksycznych izomerów „cały świat wycofuje się z ekstrakcji metodą CO2” (10:26).

Nie wiem, jakie na jakich źródłach oparł się Arek, mówiąc o tym odwrocie od ekstrakcji CO2. Jedynym, o jakim wspomniał, był jeden z wykładów w trakcie naszej majowej konferencji we Wrocławiu („mówiła bardzo dokładnie doktor Sánchez” ? 6:53). Zdziwiłem się trochę, bo też byłem na tym wykładzie i tak kategorycznych sądów z jej ust nie słyszałem. Oczywiście, będąc Strażnikiem Jednego Z Dwóch Mikrofonów nie zawsze mogłem koncentrować się na wykładzie, dlatego posłuchałem go jeszcze raz (chętnych też do tego zapraszam, jest tu.). Ale? ocena ekstrakcji metodą CO2 pojawia się raz (1:08:08). W odpowiedzi na pytanie z sali dr Sánchez informuje, że w swoich badaniach używa preparatów z ekstrakcji alkoholowej i że ostrzega przed różnymi toksycznymi rozpuszczalnikami chemicznymi, a na metodzie używającej CO2 nie zna się, wie tylko, że sprzęt jest drogi, a w niektórych aspektach ten proces jest mniej wydajny.

W prywatnych wiadomościach „zaczepię” osoby dobrze znające tę tematykę, może nam coś tu wyjaśnią (poproszę je o ew. komentarze pod tym postem, żeby mogli je przeczytać wszyscy zainteresowani.)

 

Nadchodzi Epidiolex

W książce Kannabidiol leczy pod koniec rozdziału o Epidiolexie dokonałem porównania ceny polskich preparatów zawierających CBD z przewidywaną przeze mnie ceną ? zawierającego tylko CBD ? leku o nazwie Epidiolex. W konkluzji napisałem, że wyniki moich obliczeń wskazują na to, że „polscy produ­cenci i sprzedawcy olejków z CBD mogą spać spokojnie?„.

Oficjalna cena Epidiolexu jest wciąż nieznana, ale jego producent, brytyjska firma GW Pharma, właśnie puścił farbę: roczna kuracja ma kosztować średnio 32 500 dolarów rocznie. Podzielmy to przez 12, żeby otrzymać przewidywany koszt miesięczny. W amerykańskich dolarach, znaczy. Średni, ale (przy wszystkich zastrzeżeniach do parametru wartości średniej, znanych zwłaszcza osobom, które z przedmiotu „Statystyka” miały co najmniej 3+) jednak dający pewne pojęcie. Niektórzy chorzy będą potrzebowali dwa razy więcej Epidiolexu, inni pięć razy, ale innym wystarczy ledwie trzecia część. Ale średnio? podzielmy 32 500 przez 12 i pomnóżmy przez kurs dolara. Uzyskamy średni miesięczny koszt kuracji. Miesięczny w Polsce jest najlepszy, bo budżety domowe są robione w perspektywie miesięcznej, od wypłaty do wypłaty. (Gdybyśmy mówili o Anglii, to niekoniecznie, bo na przykład angielscy piłkarze swoje miliony funtów dostają w tygodniówkach.)

Zatem: 32500 / 12 * 3,7784. Wychodzi 10 233. Polskich złotych. Miesięcznie. Średnio.
Czekam z utęsknieniem na pojawienie się Epidiolexu w Polsce. Doczekać się nie mogę.

PS. Wpis ten dedykuję (niestety dość licznym, a na pewno dość głośnym i aktywnym) hejterom. Uważającym, że ceny polskich zajzajerów z CBD są złodziejskie i niczym nieuzasadnione.

Skoro legalna, to skąd ją wziąć?

Jakie są realne skutki nowelizacji Ustawy o przeciwdziałaniu narkomanii (czyli „legalizacji medycznej marihuany”)? W aptekach wciąż jej nie ma i jeszcze długo nie będzie: każdy produkt ? a więc każda odmiana marihuany z osobna ? musi uzyskać zgodę („zarejestrowanie i dopuszczenie do obrotu”) Prezesa Urzędu Rejestracji Produktów Leczniczych, Wyrobów Medycznych i Produktów Biobójczych, który ma na decyzję w każdym przypadku do 270 dni. Dziewięć miesięcy! (Coś mi mówi, że gdy już ktoś zgłosi wniosek, ten przewidziany prawem czas zostanie wykorzystany w całości: polscy urzędnicy do najszybszych nie należą?)

Legalizacja nie zamknęła możliwości ubiegania się o sprowadzenie leku w ramach tzw. importu docelowego (pisałem o nim już m. in. tutaj, oficjalna informacja znajduje się na stronie Ministerstwa Zdrowia). Co więcej, legalizacja nie przeszkadza, by ubiegać się o refundację marihuany sprowadzanej w ramach importu docelowego i wciąż można liczyć na odpłatność ryczałtową. (Jak się dowiedziałem w MZ, nowe prawo nie przewiduje refundacji jedynie dla marihuany, którą będzie się kupować na receptę w aptekach.) No, ale dotychczas z dobrodziejstw importu docelowego korzystało trzydzieści kilka osób rocznie i jeżeli coś się tu zmieni, to raczej nie w górę, lecz w dół („bo przecież macie legalizację”?)

Skoro nie import docelowy i nie polska apteka, to może spróbować kombinacji: polska recepta i zagraniczna apteka? W końcu jest już w Unii parę krajów, które sobie z marihuanofobią poradziły lepiej niż my i marihuanowe leki sprzedają w aptekach. Przekonujemy lekarza o dobroczynnym wpływie marihuany w naszej chorobie, dostajemy od niego receptę i jedziemy np. do Holandii, gdzie marihuany w bród. (Oczywiście recepta jest specjalna, tzw. Rpw. I oczywiście lekarz nie napisał ogólnie „marihuana”, lecz jaką konkretnie odmianę nam przepisuje ? jako medyk świadomy wie, co znajdziemy w holenderskich aptekach.) Polska recepta nie powinna stanowić problemu, wszak jesteśmy państwem unijnym i możemy korzystać z dobrodziejstw oferowanych przez tzw. recepty transgraniczne. Ale? czy aby na pewno? Czy polski lekarz może legalnie wypisać receptę Rpw, by jego pacjent zrealizował ją w holenderskiej aptece? Niestety, obawiam się, że nie. Bo oto w przywołanym wyżej tekście z portalu NFZ (kto jak kto, ale oni chyba się znają) znajdujemy ten oto złowrogi fragment: „Pamiętaj! Na recepcie transgranicznej nie może być przepisany lek o kategorii dostępności ?RpW?”. Czyli: takiej specjalnej recepty na marihuanę lekarz wypisać nie ma prawa.

To może jeszcze jedna możliwość: dostać receptę od lekarza holenderskiego. Polakom przecież wolno się leczyć w Holandii i wolno zażywać przepisane tam leki. Jasne, wolno, ale obawiam się, że tylko tam, bo gdzieś słyszałem, że na przewóz przez granicę trzeba by było dodatkowo uzyskać specjalną zgodę. Na pewno przewóz marihuany na cele pozamedyczne jest złamaniem prawa (tutaj artykuł z opinią prawnika), ale obawiam się, że sam fakt zakupu suszu w aptece, a nie w coffeeshopie nie daje automatycznie prawa do wjechania z lekiem do Polski. Może co najwyżej być okolicznością łagodzącą w ewentualnym procesie ? czyli sytuacja taka sama, gdyby chorego złapali na uprawie?

Bardzo proszę nie traktować powyższego jako porady prawnej. Gdybyście znali osobę kompetentną i zdobyli jej wypowiedź, napiszcie w komentarzach, pewnie niejednemu choremu taka informacja by się przydała. Thank you from the mountain.

Dobre strony ustawy

O mojej ocenie nowego prawa wprowadzającego w Polsce medyczny użytek marihuany pisałem w czerwcu, a także niedawno (tu i tu). Ustawa jest po prostu zła. Wiceprzewodniczący Komisji Zdrowia poseł Latos też chyba ma wątpliwości, bo od razu zadeklarował przeprowadzenie po 3 miesiącach przeglądu i ew. poprawienie dopiero co znowelizowanej ustawy. Panie pośle, wszystko zależy od tego, jaki jest prawdziwy cel nowego prawa. Jeżeli ustawodawcy chodziło tylko o to, żeby nic się nie zmieniło, a krzykacze stracili argumenty („bo teraz przecież macie legalność”), to żadne poprawianie nie jest potrzebne, ustawa sprawdza się znakomicie. Natomiast jeżeli celem nowelizacji była rzeczywista poprawa losu chorych, to te 3 miesiące są czasem kompletnie straconym, nowelizację nowelizacji należy przeprowadzić JUŻ. Wszystkim zadowolonym, że polska wadza dzielnie rozwiązała kolejny problem, proponuję uważną lekturę tego tekstu.

Ale? Żeby nie było, że oferuję tylko czarnowidztwo i narzekanie, chciałbym zwrócić uwagę na 2 bardzo pozytywne aspekty znowelizowanego prawa. Naprawdę, bez żadnych sarkazmów czy przekąsów, nowa ustawa ma dwie fajne rzeczy, które mam nadzieję ostaną się (oby rychłym) nowelizacjom.

Pierwsza to brak katalogu chorób, w jakich lekarzowi wolno przepisać marihuanę. To zmora w innych krajach, bo zawęża pole manewru i zmusza lekarzy albo do odstąpienia od użycia marihuany, albo do fałszowania dokumentacji medycznej (w zbożnym celu, ale jednak). U nas wystarczy przekonanie lekarza, że marihuana choremu pomoże i już ma prawo do jej przepisania. (Pytanie za milion: jak zachowa się nasza wewnętrzna policja tego środowiska, czyli izby lekarskie? Czy będą gnębić swoich zbyt aktywnych marihuanowo członków? Pożyjemy, zobaczymy.)

Fajna rzecz numer 2: ustawa nie mówi o zielu konopi, mówi o sporządzonych z niego preparatach. A zatem nie ograniczamy się do palonego czy waporyzowanego suszu i zrobionych przez pacjenta własnoręcznie ciasteczek. Jeżeli lekarz uzna, że choremu pomoże np. mocny wyciąg (choćby typu RSO), to wypisuje receptę, a aptekarz wyciąg przygotuje. O ile nie będzie miał konfliktu sumienia :-).